niedziela, 28 lipca 2013

Uniwersytet Potworny czyli opowieść o tym jak Rek i jej banda poszli na film animowany.

Zacznijmy od tego, że pamiętam doskonale moment, w którym znalazłam teaser i jak zachwycona byłam po nim. Jak bardzo podobało mi się przedstawienie postaci w tym świetle i odkrywaniu tych prawdziwych przyjaciół, którymi Sulley i Mike zdecydowanie byli. I jak bardzo byłam szczęśliwa, że 12 lat po produkcji Potworów i Spółki nagle pojawia się prequel całej historii. I jak niecierpliwie czekałam na premierę.

Teaser o tym, co mi się najbardziej podobało na samym początku i czego właściwie potem nie było w samym filmie. Pixar pls.

Wielokrotnie powtarzałam (nie tu, ale do reszty świata czyli mojej mamy i właściwie rodziny, i/lub moich przyjaciół), że Pixar ma smykałkę do robienia filmów, które faktycznie mają przekazywać jakieś wartości najmłodszym odbiorcom. Mając 7 lat, oglądałam bajkę trochę bezmyślnie, ale... wiecie, w tej naszej głowie, w tej niezwykłej maszynerii i plątaninie neuronów zwanej mózgiem, istnieje tendencja do zapamiętywania wielu ciekawych rzeczy - i myślę, że podstawową jej cechą jest zaszczepianie w myśli dziecięcej tych wartości, które potem w jakiś sposób przejawiają się w naszym zachowaniu. Bajki często uczą i pokazują, co jest dobre, a co złe. W przypadku Potworów i Spółki, bajka nauczyła mnie szanować różny wygląd ludzi i nauczyła mnie nie bać się nowych rzeczy. I chyba nawet na początku sama o tym nie wiedziałam, że tak się wyrażę, wyszło w praniu.

Wyłam po 15 minutach tego filmu, a moja rodzina nie wiedziała, co się ze mną dzieje.
Wyłam po 15 minutach Odlotu, a moja rodzina
 nie wiedziała, co się ze mną dzieje.

Gdy tylko poszła fama (wywieszono plakaty w trzech strategicznych miejscach w mieście), że Uniwersytet Potworny pojawi się w kinie, ja i Ekka (aka mój osobisty kamerdyner człowiek, którego demony przypominają w 99% moje) postanowiłyśmy pójść i zobaczyć, co też Disney Pixar przygotował. Przed kinem pojawiłyśmy się jakieś 40 minut przed czasem, razem z braćmi - Młodym (własności mojej, lat 13) i Gnatosem (po poproszeniu Ekki o nadanie bratu ksywki wysłała mi to, także nie wnikałam głębiej, pewnie nie zrozumiałabym albo wyłączyłabym się w połowie tłumaczenia, także zakończę na tym, lat 16) postanowiliśmy przeprowadzić sabotaż bileterni i dostać cztery ulgowe (co w sumie nie było trudne, chociaż pan W. patrzył się nieco podejrzliwie.), kupić prowiant w Biedronce i cieszyć się seansem. Po dotarciu pod kino po raz drugi i staniu w drzwiach na salę, czekając na okulary 3D naszła mnie myśl, która została spotęgowana w czasie oczekiwania, aż film puszczą.
Zazwyczaj nie obchodzą mnie opinie ludzi, ani to, co sobie o mnie pomyślą. To zależy w jakiej pozycji na sinusoidzie mojej pewności siebie jest wskaźnik Rek. Rek bywa bardzo wrażliwa albo bywa bardzo obojętna. W obecnej chwili Rek siedziała na połowie między wrażliwością/przewrażliwieniem a byciem Królową Śniegu, więc może dlatego to był główny powód, dla którego zareagowałam na zaobserwowane zjawisko, nie obojętnością czy urażeniem, a ciekawością. A trzeba przyznać, było co oglądać.
Nie licząc matek z dziećmi (których było sporo, czemu tu się dziwić), ja i Ekka byłyśmy najstarsze na sali. I przyszłyśmy na film kompletnie dobrowolnie, bez rządku dzieci uczepionych naszych ramion, bo nawet bracia poszli z nami z bo chcieli, nie ciągnęłyśmy ich na siłę. Nasuwa się tedy pytanie, gdy owe matki z dziećmi zlustrowały was odrobinę podejrzliwie - czy filmy animowane są tylko dla zamkniętej grupy widzów z przedziału 2-10 lat? I po obejrzeniu filmu, chyba mam odpowiedź, która w jakimś stopniu mnie usatysfakcjonowała.

Co prawda, tutaj mamy przedszkole, ale no nic.
Uwielbiam ten obrazek, jest uroczy.

Zacznijmy jednak od tej części, którą pozwolę sobie nazwać recenzją. Czy warto pójść zobaczyć Uniwersytet Potworny? Tak... i niestety tylko tak. Jako widz starszy, bardziej doświadczony (?) miałam chyba większe oczekiwania, co do tego, co zobaczyłam. Jakby to moja koleżanka stwierdziła: tyłka nie urwało. O ile z większością filmów Disney'a mam tak, że potrafię obejrzeć je po kilka razy, znam dialogi na pamięć i śpiewam wszystkie piosenki, tak tutaj obejrzałam raz i mi starczy na bardzo długo. To nie oznacza, że film był zły, broń Panie Boże. Mam wrażenie, że to, co zobaczyłam, to nie było to, co sobie wyobrażałam. Tak jakbym miała większe oczekiwania wobec filmu animowanego, który miał być przecież przeznaczony dla najmłodszych. Może to wina teasera, może to wina tego, że historia wydała mi się trochę oklepana. No, ale cóż - mam lat dziewiętnaście i chyba nie powinnam się temu dziwić? Podobny motyw przewijał się już przez kilkanaście innych bajek i zaczyna się na niego patrzeć z przymrużeniem oka.
Animacja była przepiękna, zachwyciłam się ilością kolorów i różnorodnością otoczenia i przede wszystkim cudownym wyglądem futra bardziej pluszowych potworów i tym, że wyglądały na takie dziecięce miśki z elementem zelektryzowanego koca. Dobra robota, bardzo dobra. Dla wzrokowca jakim jestem i nie przymierzając, osobą, która lubi bawić się kredkami, to było niesamowite przeżycie. I ciutka zazdrości, że sama chciałabym tak animować, a nie potrafię.
Dużo dodatkowej zabawy dodawał świetny dubbingi i teksty postaci. Polski dubbing jest uważany za jeden z najlepszych na świecie - i nie ma się, czemu tu dziwić, bo naprawdę dajemy radę. Może nie wychodzi nam to już tak dobrze w przypadku dubbingowania serialów czy filmów, bo bardzo widać, że tekst nie pasuje do ruchu warg (a ja się bardzo cieszę, że nie mamy tak jak w Niemczech, gdzie praktycznie 95% puszczanych w telewizji filmów/seriali posiada dubbing i wierzcie mi, ja już po dwóch dniach miałabym tego dość i szukałabym wersji z napisami na necie), ale filmom animowanym nie można odebrać tego, że dubbing jest po prostu dobry. Swoja drogą, niektóre teksty zaczęłam łapać dopiero po kilku latach, czego nie zauważałam mając te 7 lat mniej, ale no... W większości przypadków jest tak, że czegoś nie łapię i dopiero po jakimś czasie zrozumiem, o co chodziło ewentualnie dostrzegę tzw. reference. Powiedzmy, że to taki pozytyw bycia dorosłą pod względem prawnym. Wracając jednak do Uniwersytetu Potwornego - historia może i była przewidywalna, bo dobro zawsze zwycięża ze złem (chociaż w przypadku potworów dziwnie do brzmi, prawda?), ale jedno naprawdę bardzo mi się spodobało - przekaz na sam koniec: że można dojść do wielkich rzeczy zaczynając praktycznie od niczego. I będąc kompetentnym i wierząc we własne możliwości można osiągnąć wszystko.

Source: tumblr.com
Mam to do siebie, że gdy się śmieję - śmieję się głośno i cóż... Pełną gębą. I najczęściej w nieodpowiednich momentach, gdy cała sala jest cicho. Z tego, co zrelacjonował mi Młody, obecne na sali matki odwracały głowy za każdym razem gdy otworzyłam usta i dobiegło je moje dzikie "ehehehehehe". Nie poczułam się dziwnie, bo uważam, że śmiechu nie musiałam się wstydzić, ale słyszałam potem, że "filmy dla dzieci powinny być dla dzieci." W takim razie, co na sali robiły te matki? No właśnie.
Wychodzi tu moja mała wredność, ale czy bajki są tylko dla dzieci? Zdania są podzielone i pewnie będą do końca świata i jeden dzień dłużej. Moim zdaniem nie. A to dlatego, że każdy ma tyle lat na ile się czuje. Według niektórych, mając lat dziewiętnaście powinnam nagle przestać oglądać kreskówki, które uważam za odstresowywacz pierwszej kategorii. Kreskówki, które są dla mnie pewnego rodzaju inspiracją? No właśnie. Mam wrażenie, że niektórzy bardziej dorośli boją się tego, żeby ich dzieci nie pozostały na etapie dziecka. Żeby były w stanie przejść na dalszy etap i dorosnąć. Idąc tym tropem wychodzi na to, że tylko osoby infantylne mogą bajki oglądać, a ja infantylna się nie czuję. Raczej wolę nazywać to syndromem zatrzymania dla siebie tę magię bycia dzieckiem i bawienia się dobrze na filmach animowanych. I uważam, że nikt nie jest w stanie mi tego zabrać choćby próbował.

Na tę chwilę Uniwersytetowi Potwornemu daję mocne 7/10. A to dlatego, że nie przebiło Potworów i Spółki, ale też nie zaniżyło poziomu, a ja bawiłam się naprawdę dobrze.

A w następnej notatce (oby lepszej niż ta) napiszę o wrażeniach jakich wywarł na mnie World Z oraz o tym dlaczego nie trawię zombi, a one mnie.



sobota, 27 lipca 2013

W ramach początku...

Ostatnimi czasy zdaję się nie pisać tyle ile byłam w stanie jakieś kilka miesięcy temu. Problem polega na tym, że im bardziej zastanawiałam się nad napisaniem czegokolwiek, co - przy dobrych chęciach - można byłoby uznać za całkiem konstruktywne, kończyło się głównie na chęciach. Zawsze uważałam wyrażanie myśli za coś bardzo... intymnego? W pewnym sensie, to odkrywanie brzucha i pokazywanie "tu strzelaj". Po sześciu latach podstawówki i trzech latach gimnazjum oraz trzech latach liceum, nauczyłam się odkrywać swoje myśli tylko i wyłącznie wtedy kiedy to naprawdę koniecznie i nie da się bez tego obejść. Po bitwie z myślami (po której to moje myśli zajęły stanowisko zwycięskie i kazały ciału czynić swoją powinność) powstało to oto cacko. Cacko, bo na razie nic nie ma, lśni nowością i nie jest wypełnione moją bezsensowną gadaniną. A będzie (o ile dam radę poskładać moje myśli w coś nadającego się do czytania). Moja polonistka rzekłaby, że najtrudniejszy jest pierwszy krok. I to prawda, bo zanim dałam radę napisać kilka tych zdań, nie wiedziałam w ogóle jak zacząć i czy dobrze robię. Ostatni raz kiedy cokolwiek recenzowałam był chyba z dwa lata temu, a ja też byłam młodsza o dwa lata, a mój styl pisania od tamtej pory zmienił się diametralnie wraz z podejściem do życia. O ile narzekać lubię i robię to z pasją, zapisując dzielnie linijki w moim pamiętniku, to publiczne wyrażanie myśli będzie dla mnie nowością tak wielką, że jeszcze zastanawiam się czy sprostam wyzwaniu, które sama przed sobą postawiłam. I może wyrażanie się tutaj nie będzie wszystkim, co namiętnie zapisuję w swoim notatniku, ale poniekąd będzie to jakieś 60% tego, czym mogę się podzielić. Wszakże każdy powinien mieć jakieś tajemnice, a ja pozwolę sobie zachować to 40% dla siebie, kartek, długopisu i mojej głowy. Tak czy inaczej, widząc, ze moja pisanina zaczyna obierać kierunek nie ten, który powinna, pozwolę sobie na przybliżenie tego, co chciałabym zawrzeć na tym blogu. Najprościej byłoby napisać, że wszystko, ale sama dobrze wiem, że wszystko potrafi być zdradliwe i na koniec wychodzi z tego wszystkiego nic, a przecież tego nie chcę. Podejrzewam, że będę tu pisać o tym, co najbardziej uderzyło mnie samą - o artykule przeczytanym w gazecie, o filmie, który miałam przyjemność (i nieprzyjemność) obejrzeć, o książce, którą przeczytałam czy o serialu, który zaczęłam oglądać. Równie dobrze mogę tutaj zrobić post o tym jaką herbatę kupiłam i jak bardzo się na niej przejechałam lub jak bardzo trafny zakup został przeze mnie dokonany. Mój problem polega na tym, że nie jestem w stanie powiedzieć, co chcę - mogę bazgrać o niczym, zaśmiecając tylko tę część internetu. Z drugiej strony mogę pisać o Litwie i o tym jak bardzo lubię ten kraj, chociaż w nim nie byłam. Tę kwestię zostawię mojej ja z jutra. Ona będzie wiedziała, co ze sobą zrobić i jakie kroki powziąć. W obecnej chwili, ja teraźniejsza, jestem zbyt przestraszona tą pierwszą notatką, by myśleć przejrzyście, więc masło maślane, które pewnie już mi wyszło, zostało już rozsmarowane po tym blogu jakimś dobrym nożem.
Jak mówił Kartezjusz - cogito ergo sum - a ja myślę za trzech. I to często zbyt wiele i zbyt intensywnie. W pewnym sensie to dobrze.
Przynajmniej wiem, że żyję.

A w następnej notce, którą myślę, że napiszę szybciej niż się spodziewam, ponarzekam trochę na to, że filmy animowane uważane są za rozrywkę zarezerwowaną tylko dla najmłodszych. Byłam wczoraj na Uniwersytecie Potwornym i wcale nie żałuję, że byłam w kinie!